Człowiek to takie dziwne stworzenie, że lubi się czasem ponapierdalać. Możemy powtarzać, że “nigdy więcej”, ale potem wychodzi jak zwykle - wystarczy się rozejrzeć albo otworzyć gazetę. Jeśli silniejszy spotka słabszego, prędzej czy później pokusa będzie zbyt wielka, niezależnie czy mówimy o sytuacji geopolitycznej na Bliskim Wschodzie, czy o Zespole Szkół im. Mikołaja Kopernika przy Alejach 1 Maja w Koninie.
Sprzeciwiać się temu stanowi rzeczy potrafi na dłuższą metą mniejszość - szczególnie ci, którzy na własnej skórze odczuli do czego on prowadzi, jak na przykład Kurt Vonnegut.
Czasem walczyć może i trzeba, ale jest to tak potworna i bydlęca konieczność, że w rocznice tych walk ludzkość powinna nie chodzić w paradach przy marszmuzyce, a tarzać się w błocie i chrząkać jak świnie.
Kurt Vonnegut “Kocia kołyska”
Przemoc potrafi być kusząca, potrafi być nawet piękna. Wiele jej form może podlegać i nieustannie podlega estetyzacji - od fizjologicznego realizmu, którym kolejne już pokolenie uwodzi “Mortal Kombat” poprzez monumentalne przedstawienia grozy wojennego uroku w hollywoodzkich filmach, aż po tiktowe relacje z frontu w Ukrainie.
Może się przy okazji zdarzyć, że amerykańskie produkcje przestrzegające przed wojenną tragedią i ukazujące jej piękno oraz straszliwy tragizm jednocześnie same powielają procesy które krytykują i wie to każdy, kto interesował się tym w jaki sposób powstawał “Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z książką “Rzeczy, które nieśli” Tima O’Briena opowiadającej o wojnie w Wietnamie. Mamy tu do czynienia ze zbiorem opowiadań, w których powtarzają się postacie i wydarzenia; nieraz zdarza się że jeden tekst nawiązuje do sytuacji opisanej bardziej szczegółowo w innym, dlatego trochę mija się z celem czytanie ich na wyrywki. Można by powiedzieć, że całość ma w sobie nieco z luźnego pamiętnikarstwa gdyby nie to, że autor sam często podkreśla, iż prawda w wojennych historiach nie zawsze jest najistotniejsza.
Zresztą ten temat - prawdy i fałszu w opowieściach z frontu i okolic sam w sobie jest jednym z ważniejszych w tych opowiadaniach, przewija się w zasadzie przez niemal całą książkę, a zdarza się że trzymanie się faktów i mijanie się z prawdą, przekolorowywanie i niedopowiadanie staje się tu głównym bohaterem opowieści. Być może nie da się opowiedzieć o wojnie naprawdę.
Bo mijanie się z prawdą kiedy opowiada się o wojennym absurdzie jest zdecydowanie czymś bardzo ludzkim, a właśnie człowiek i jego przeżywanie wojny jest w książce O’Briena najważniejsze.
I tu może pojawić się wątpliwość, a przynajmniej pojawiła się u mnie. Wątpliwość dotycząca tego, czy potrzebujemy kolejnej historii o wojnie z perspektywy amerykańskiego żołnierza na wietnamskim froncie. W 2023 roku może pora oddać głos tym, o których przez dekady nie myśleliśmy zbyt dużo; uczestnikom tej samej wojny po przeciwnej stronie, tym którym do domu weszli z buta amerykańscy chłopcy, a którzy tak często - również w omawianej książce - są odhumanizowywani poprzez nazywanie ich “duchami”, czy wręcz rasistowsko “żółtkami”.
Mówiąc krótko - czy głos zasranego białasa powinien jeszcze mieć znaczenie?
O’Brien w swoich opowieściach nie skupia się na taktyce, strategii i polityce, bo nie to po uczestniczeniu w wojnie zostaje w głowie. W głowie zostaje przyjaciel, którego się nie uratowało, w głowie zostaje jedyny człowiek którego się pozbawiło życia i rozważania, jakie mogłoby to być życie, gdyby przeżył. W głowie zostają zawiązane w ekstremalnych warunkach przyjaźnie i poczucie życia, bo wygląda na to, że kiedy łatwo jest je na każdym kroku stracić, to łatwo też poczuć jego wagę i intensywność.
Na pierwszy plan wysuwają się tu więc przeżycia wewnętrzne, które autor zna z doświadczenia i z opowieści frontowych kolegów. To dla mnie zdecydowanie najciekawsza perspektywa, jeśli już mamy rozmawiać o wojnie, może dlatego mój ulubiony film na ten temat to wcale nie “Czas Apokalipsy”, a raczej pierwsza połowa “Full Metal Jacket” czy “Jarhead”, w którym nie pada ani jeden wystrzał w kierunku wroga, a ważniejsza jest tęsknota za bliskimi, popadanie w szaleństwo albo walenie konia w kiblu.
O’Brien nie idealizuje, opowiada szczerze i - nie wiem czy umyślnie - przestrzega. Już w pierwszym opowiadaniu kładzie nacisk na odwagę, o której umie mówić sposób nieoczywisty. W jego opowieści bardzo łatwo jest uniknąć jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, wystarczy postrzelić się w stopę albo po prostu udać utratę przytomności. Jednak nie robi tego nikt poza tymi którzy doprowadzeni zostają na krawędź wytrzymałości. Ani przez moment jednak to uparte trwanie na froncie nie jest określane jako odwaga, nie jest nawet pochwalane. Dowiadujemy się raczej, że jest wynikiem zwykłego - dosłownie - pozerstwa czy - tego już autor nie mówi wprost, to książka z roku 1990 - toksycznej męskości.
Jedna z najważniejszych według mnie sentencji książki, pojawiająca się w tym pierwszym opowiadaniu brzmi:
Ściśle biorąc, to nie była odwaga; to nie była rzecz męstwa. Raczej byli zbyt przestraszeni, aby być tchórzami.
W tych opowiadaniach nie poczujesz sympatii do bohaterów. Ale nie poczujesz też antypatii. Za to trochę zrozumiesz ich zachowania (a może zadasz sobie pytanie, jak Ty byś się zachował_ na ich miejscu), które z reguły są mało przyjemne, nie oszukujmy się. Wojna jest mało przyjemna, o czym bardzo łatwo nam zapomnieć.
Potrafi być za to piękna i to również jest tematem “Rzeczy które nieśli.” I myślę sobie, że jeśli tak jak ja, jesteś chłopakiem wychowywanym w patriarchacie, to musiałeś być kiedyś w niej zakochany, choćby krótko.
Musiałeś nie jeden raz widzieć siebie w mundurze walczącego za lepszą sprawę, a potem kiedy już byłeś nieco starszy, być może widziałeś siebie walczącego z jakiegoś niezrozumiałego i trudnego do określenia powodu - jak Tim O’Brien, który nawet nie próbuje odpowiadać na pytanie “dlaczego?”
Na pewno tak jak i ja wyobrażałeś sobie siebie tam i wtedy.
Czytając “Rzeczy, które nieśli” nieraz myślałem o tych wszystkich ludziach, którzy w rocznicę Powstania Warszawskiego muszą napisać w internecie że gdyby tylko byli tam i wtedy, to poszliby w pierwszym szeregu aby bohatersko ginąć od kul niemieckiego okupanta. Myślałem też podczas lektury o tym, że 24 lutego 2022 roku, kiedy rosyjskie wojska już oficjalnie weszły do Ukrainy, jeden dziennikarz “Przeglądu sportowego” napisał w internecie, że jak już przyjdą i do nas to mężczyźni zostają, bo na tym polega bycie mężczyzną. Szczerze wątpię że na tym polega i szczerze wątpię, że by został. Za to jestem pewien, że słowa nie kosztują wiele, a świat zbudowaliśmy sobie taki, że bardzo łatwo pomylić jest wojenne kino z rzeczywistością. Wspomnienia Tima O’Briena i ludzi których spotkał tam i wtedy, nawet jeśli nie zawsze opowiadają całą prawdę i tylko prawdę, trochę ten stan rzeczy burzą.
W rzeczywistości, w której wielu mężczyzn widzi się w roli wojennych bohaterów i głośno o tym publicznie mówi - tym głośniej, im bardziej im to nie grozi - to wartościowy głos. Również dlatego, że bliski takim ludziom jak ja, czy może bardziej my, chłopaki z zachodniego patriarchatu opowiadanego nam przez amerykocentryczną popkulturę. Głos w tym sensie bliski, że możemy bardzo łatwo wyobrazić sobie siebie na miejscu autora, bo już wielokrotnie to robiliśmy, robiliśmy to od dziecka.
Tak, należy jak najbardziej poznawać perspektywę innych, im więcej, tym lepiej. Ale tylko ktoś podobny do nas może nas skutecznie ściągnąć na ziemię gdy znowu fantazjujemy o własnym bohaterstwie. Niekoniecznie więc potrzebny jest kolejny głos z perspektywy amerykańskiego żołnierza w Wietnamie, ale głos Tima O’Briena z “Rzeczy, które nieśli” - jak najbardziej.
Dzień był pochmurny. Jechałem przez miasta o swojskich nazwach i przez sosnowe lasy, a później na prerię, później do Wietnamu, gdzie byłem żołnierzem, a później znów do domu. Przeżyłem, ale nie jest to szczęśliwe zakończenie. Byłem tchórzem. Poszedłem na wojnę.
Tim O’Brien “Rzeczy, które nieśli”
PS. Nie wiem, czy łatwo jest obecnie dostać tę książkę, sam mam wydanie z 1997 roku, ale jeśli kiedyś wpadnie Ci w ręce, to się nie zastanawiaj, zwłaszcza jeśli jesteś chłopem.
Zagadnienie prawdy na wojnie, tego co było, a nie było, czego nie było, a było i jak ta prawda zamienia się w - z braku lepszego słowa - pozapamięciowy szok, jest kolosem. Zresztą, skoro już pojawił się Vonnegut, to cała "Rzeźnia numer pięć" jest temu poświęcona w całości.
W kontekście przeżyć i emocji dnia powszedniego w niepowszedniej sytuacji wojny przypominają mi się też znakomite "Depesze" Michaela Herr'a. To również głos amerykańskiego chłopa. A może nie głos, tylko chór głosów, bo Herr, jako reporter, rozmawiał z dziesiątkami żołnierzy i choć każdemu poświęca osobną historię, to zlewają się oni w jedną, zbiorową postać naćpaną zielskiem, strachem, przemocą i przedśmiertną euforią.
A jeśli chodzi o głos mieszkańców i mieszkanek Vietnamu, to trzeba wymienić "Hue 1968" Marka Bowdena (pana od "Helikoptera w ogniu"). Über reportaż, tak tematycznie, jak i objętościowo, gdzie perspektywa Amerykanów chcących wyjść cało z jatki zderza się z narracją Wietnamczyków, nie tylko ideowców, ale też (a może przede wszystkim) ludzi nie godzących się na okupację.
Warto też przeczytać "Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę", gdzie Ocean Vuong poświęca sporo miejsca na zrozumienie przeżyć swojej matki, która na własnej skórze doświadczyła "amerykańskiej wolności" dosłownie wchodzącej z buta.
"I myślę sobie, że jeśli tak jak ja, jesteś chłopakiem wychowywanym w patriarchacie, to musiałeś być kiedyś w niej zakochany, choćby krótko."
To wywołało we mnie refleksję, że mnie chyba nigdy nie pociągała wizja walki i wojny.