To było jakoś zaraz po trzydziestych urodzinach jak się podpaliliśmy. Parę osób nagrało nas jak płoniemy w godzinach szczytu na warszawskiej Patelni; to taki mały nieckowaty placyk w centrum, gdzie o tej porze przecinają się drogi - można odnieść wrażenie - wszystkich mieszkańców miasta. A może i cała Polska przecina się na Patelni w godzinach szczytu: ktoś żebrze, ktoś nielegalnie sprzedaje skarpetki, a ktoś kwiaty; ktoś biegnie robić karierę, a ktoś po prostu zgubił się najebany o ósmej rano. Teraz poza tymi wszystkimi małymi codziennościami ktoś darł się histerycznie, ktoś inny może tracił przytomność, a ktoś uciekał do stacji metra. Jeśli jednak chciał coś widzieć lub słyszeć, to i tak dochodził do niego swąd naszej palonej skóry; coś za coś. A jak ktoś bał się patrzeć, to potem mógł ćsobie zobaczyć w internecie, bo zrobił się z tego całkiem niezły viral zanim wszędzie to pobanowali. Co najmniej kilka filmików krążyło po sieci, na wszystkich z grubsza to samo; nikt nie zdążył uchwycić momentu podpalenia; ludzie zawsze byli dobrzy raczej w orientowaniu się we wszystkim za późno, nie mówiąc o reagowaniu z wyprzedzeniem. Każdy filmik pokazywał jak siedzimy na środku placu. Dookoła ludzie w panice, w tle Pałac Kultury, a gdzieś między tymi dwoma planami ci, co mimo niezłego widowiska biegną robić swoje życie. Pewnie - raz - nie mogą sobie pozwolić na moment zatrzymania, albo - dwa - zwyczajnie nie wierzą, że płoniemy naprawdę. Obie argumentacje są dla nas całkowicie zrozumiałe. Kiedy śpieszysz się do pracy, nie masz w obowiązku zatrzymywać się, widząc palącą się osobę. Po to żyjemy w wolnym kraju, żebyś miała prawo biec do pracy niezależnie od okoliczności. Kiedy z samego rana czujesz płonące ludzkie tkanki przed wejściem do metra, musisz szybko ustalić priorytety, przecież nie powiesz potem, że spóźniłaś się do roboty, bo ktoś się palił w centrum miasta. Zabawne, że zawsze znajdzie się grupa ludzi, którzy oczekują zrozumienia dla swojej punktualności choćby nawet od samobójców rzucających się pod pociągi; jedni i drudzy mają swoje racje. Ale za jeszcze lepszy powód olania naszego płonięcia uznajemy brak zaufania i wiary, czy aby na pewno płonęliśmy naprawdę. Sami nie wiemy, czy uwierzylibyśmy w to co widzimy. Obiektywna prawda nie tylko nie istnieje, ale też nie należy do najświeższych trendów - od kilkunastu sezonów bezpieczniej nie wierzyć własnym oczom, bo potem może się okazać, że daliśmy się oszukać i jest bardzo przykro, a niewiele jest gorszych rzeczy niż przykrość z bycia oszukanym, bo potem trzeba użerać się z obsługą klienta i żądać satysfakcji, która była jakby gwarantowana. Na widok kogoś płonącego pewnie uznalibyśmy, że oto dzieje się właśnie jakiś projekt reklamowy w przestrzeni miejskiej i jak tylko zatrzymamy się na chwilę, to podbiegnie zaraz natrętna, ale miło uśmiechnięta hostessa, żeby wylegitymować nas za paczkę darmowych fajek, które możemy sobie podpalić od dogorywającego prawie-już-denata, do którego wykrzykniemy na koniec: "you are fake news!". Ewentualnie że skończymy jako tło w jajcarskim filmiku jakiegoś internetowego twórcy, który postanowił nagrać i pokazać w internecie jak nabiera pół miasta że właśnie umiera. Jednak tu, w naszym przypadku, wszystko było akurat prawdziwe, a nagrywali nas tylko jutuberzy z przypadku, którzy przestali być jutuberami, jak tylko ich kręcone z rozedrganej ręki filmiki zostały usunięte z internetu za naruszanie zasad społeczności.
Buncik
Buncik
Buncik
To było jakoś zaraz po trzydziestych urodzinach jak się podpaliliśmy. Parę osób nagrało nas jak płoniemy w godzinach szczytu na warszawskiej Patelni; to taki mały nieckowaty placyk w centrum, gdzie o tej porze przecinają się drogi - można odnieść wrażenie - wszystkich mieszkańców miasta. A może i cała Polska przecina się na Patelni w godzinach szczytu: ktoś żebrze, ktoś nielegalnie sprzedaje skarpetki, a ktoś kwiaty; ktoś biegnie robić karierę, a ktoś po prostu zgubił się najebany o ósmej rano. Teraz poza tymi wszystkimi małymi codziennościami ktoś darł się histerycznie, ktoś inny może tracił przytomność, a ktoś uciekał do stacji metra. Jeśli jednak chciał coś widzieć lub słyszeć, to i tak dochodził do niego swąd naszej palonej skóry; coś za coś. A jak ktoś bał się patrzeć, to potem mógł ćsobie zobaczyć w internecie, bo zrobił się z tego całkiem niezły viral zanim wszędzie to pobanowali. Co najmniej kilka filmików krążyło po sieci, na wszystkich z grubsza to samo; nikt nie zdążył uchwycić momentu podpalenia; ludzie zawsze byli dobrzy raczej w orientowaniu się we wszystkim za późno, nie mówiąc o reagowaniu z wyprzedzeniem. Każdy filmik pokazywał jak siedzimy na środku placu. Dookoła ludzie w panice, w tle Pałac Kultury, a gdzieś między tymi dwoma planami ci, co mimo niezłego widowiska biegną robić swoje życie. Pewnie - raz - nie mogą sobie pozwolić na moment zatrzymania, albo - dwa - zwyczajnie nie wierzą, że płoniemy naprawdę. Obie argumentacje są dla nas całkowicie zrozumiałe. Kiedy śpieszysz się do pracy, nie masz w obowiązku zatrzymywać się, widząc palącą się osobę. Po to żyjemy w wolnym kraju, żebyś miała prawo biec do pracy niezależnie od okoliczności. Kiedy z samego rana czujesz płonące ludzkie tkanki przed wejściem do metra, musisz szybko ustalić priorytety, przecież nie powiesz potem, że spóźniłaś się do roboty, bo ktoś się palił w centrum miasta. Zabawne, że zawsze znajdzie się grupa ludzi, którzy oczekują zrozumienia dla swojej punktualności choćby nawet od samobójców rzucających się pod pociągi; jedni i drudzy mają swoje racje. Ale za jeszcze lepszy powód olania naszego płonięcia uznajemy brak zaufania i wiary, czy aby na pewno płonęliśmy naprawdę. Sami nie wiemy, czy uwierzylibyśmy w to co widzimy. Obiektywna prawda nie tylko nie istnieje, ale też nie należy do najświeższych trendów - od kilkunastu sezonów bezpieczniej nie wierzyć własnym oczom, bo potem może się okazać, że daliśmy się oszukać i jest bardzo przykro, a niewiele jest gorszych rzeczy niż przykrość z bycia oszukanym, bo potem trzeba użerać się z obsługą klienta i żądać satysfakcji, która była jakby gwarantowana. Na widok kogoś płonącego pewnie uznalibyśmy, że oto dzieje się właśnie jakiś projekt reklamowy w przestrzeni miejskiej i jak tylko zatrzymamy się na chwilę, to podbiegnie zaraz natrętna, ale miło uśmiechnięta hostessa, żeby wylegitymować nas za paczkę darmowych fajek, które możemy sobie podpalić od dogorywającego prawie-już-denata, do którego wykrzykniemy na koniec: "you are fake news!". Ewentualnie że skończymy jako tło w jajcarskim filmiku jakiegoś internetowego twórcy, który postanowił nagrać i pokazać w internecie jak nabiera pół miasta że właśnie umiera. Jednak tu, w naszym przypadku, wszystko było akurat prawdziwe, a nagrywali nas tylko jutuberzy z przypadku, którzy przestali być jutuberami, jak tylko ich kręcone z rozedrganej ręki filmiki zostały usunięte z internetu za naruszanie zasad społeczności.