Ostatnio po bardzo długiej przerwie spowodowanej problemami technicznymi mojego mózgu w końcu przeczytałem książkę. Niezbyt długą, był to “Bratanek Wittgensteina” Thomasa Bernharda. I ja nie wiem, po prostu nie wiem, co ten Bernhard ma w sobie takiego, że potrafi mnie wciągnąć w momentach kiedy wydaje się, że akurat nic nie szans skupić na sobie na dłużej mojej uwagi. Kilka lat temu miałem to samo z jego “Przegranym”, który pochłonął mnie bez reszty i był pierwszą książką tego autora po jaką sięgnąłem i pewnie będzie moją ulubioną jego książką już na zawsze, tak jak moimi ulubionymi Soulsami zawsze będą już “Dark Souls 3”, bo były to moje pierwsze Soulsy.
Gdyby przed przeczytaniem “Przegranego” ktoś powiedział mi, że zakocham się w powieści o austriackich pianistach, której akcja dzieje się w pierwszej połowie XX wieku i w zasadzie nie jest ona nawet akcją, a bardziej monologiem wewnętrznym toczącym się przez całą powieść w głowie jednego z nich podczas wchodzenia do gospody, które to wchodzenie do gospody zajmuje mu - o ile dobrze pamiętam - ze 3/4 całego tekstu i przypominamy sobie o tym wchodzeniu do gospody dzięki szalenie dziwacznym i obsesyjnym powtórzeniom, to bym tego kogoś wyśmiał.
Ale w tym tekście było jakieś zaskakująco pociągające szaleństwo. Nie tylko w tym o czym opowiada, ale też w tym jak to jest napisane (przy okazji należy się ukłon w kierunku tłumacza, bo wiem skądinąd, że Bernhard przekładany na rynek amerykański został tej formalnej dezynwoltury pozbawiony przez co nigdy się tam dobrze nie przyjął). No i przede wszystkim była to powieść przesycona beznadzieją, jak chyba cała twórczość Thomasa Bernharda, a na pewno to, co miałem okazję przeczytać jak dotąd.
Myślę, że tu i teraz, w późnym kapitalizmie XXI wieku, kiedy jesteśmy terroryzowani przymusem pozytywnego myślenia o tym, że zawsze i wszędzie możemy wszystko, wystarczy tylko chcieć; pozwolenie sobie na przyziemną beznadzieję i pozbawianie się złudzeń jest bardzo ważne, a co najmniej. odświeżające.
Bernhard chyba nie serwuje tej beznadziei aż tak wiele jak Samuel Beckett w swoich prozach (mój ulubiony tekst Becketta to opowiadanie “Koniec”, które zaczyna się od wyrzucenia głównego bohatera z domu, potem obserwujemy jego popadanie w bezdomność i problemy z higieną, by na koniec - spoiler - być świadkami jak umiera w samotności zesrywając się w spodnie na rzadko; można powiedzieć, że Beckett był takim Młodym π swoich czasów), ta beznadzieja Bernharda wydaje się po prostu być realizmem, pozbawianiem siebie i czytelnika fałszywego obrazu rzeczywistości, tej naiwnej wiary, że świat z reklam, seriali i popkultury ma cokolwiek wspólnego z prawdą.
“Przegrany” na ten przykład jest opowieścią o dążeniu do doskonałości, które jest z góry skazane na porażkę, zwłaszcza kiedy zapatrzymy się na ideał, który tę doskonałość osiągnął. Historię trzech chłopów o inteligencko arystokratycznych korzeniach, doskonalących się w sztuce dostępnej tylko dla nielicznych, bo tylko nieliczni mogą sobie pozwolić na poświęcanie całego życia na fortepian, bardzo łatwo odnieść do współczesności, która nie tylko terroryzuje pozytywnym myśleniem, ale też wymaga od nas bycia najdoskonalszymi wersjami siebie i porównywania się z innymi ludźmi, którzy z łatwością osiągają to, co dla nas okazuje się być pracą godną Syzyfa. Pokazuje też “Przegrany” jak łatwo ten stan rzeczy prowadzi do wypalenia, często już na starcie i czym takie wypalenie może się skończyć. Wypalenie i depresja z nim związana to chyba dość powszechne problemy obecnie, dobrze mówię?
Po “Przegranym” przeczytałem jeszcze opowiadania “Tak” i “Wyjadacze”, które nie zrobiły na mnie AŻ takiego wrażenia, ale to nadal bardzo dobre, być może wybitne rzeczy, jednak nie na tyle, żebym się nad nimi tu rozwodził, przejdę więc do “Bratanka Wittgensteina”, który również pozbawia złudzeń i przypomina, że prędzej czy później zawsze zostajemy sami.
Ile to razy, na różnych etapach życia wydawało nam się, że ktoś będzie przy nas już zawsze, że my będziemy przy kimś już zawsze, że przyjaźnie są wieczne, a pewne relacje z drugim człowiekiem mocne jak żelazne łańcuchy. A taki chuj, nie musimy być nawet spektakularnie zdradzeni, zdaje się mówić Bernhard w “Bratanku”, czasem wystarczy choroba, starość, czy jakakolwiek zmiana na “gorsze”, żeby człowiek porzucił drugiego człowieka. Boimy się śmierci i bezruchu, więc jeśli ktoś tą śmiercią zaczyna pachnieć i w bezruch zaczyna popadać, łatwo jest się od tego kogoś odwrócić - nie ze złej woli, tylko z obaw o siebie samego, tym bardziej że Bernhard pisze to nie z pozycji “zdradzonego” a “zdradzającego”.
Co do tych powtórzeń jeszcze, które są tak charakterystycznym elementem stylu pisania Bernharda - w posłowiu tłumacza do “Bratanka Wittgensteina” można przeczytać, że zupełnie inna jest ich percepcja w języku polskim, niż w jego ojczystym niemieckim. Tam - wg tłumacza - nadaje to tekstowi pewnej mechaniczności i rytmu, a w j. polskim w pewien sposób “obniża” styl, zbliżając język autora - bardzo często brandzlującego się kulturą i sztuką wysoką, co teoretycznie powinno mnie irytować - do języka osoby mniej oczytanej i nie dysponującej aż tak bogatym słownictwem. Z tym się kojarzą w j. polskim powtórzenia - to też nie jest opinia moja, tylko tłumacza, Marka Kędzierskiego. Dla mnie osobiście te powtórzenia są przede wszystkim najbardziej widoczną oznaką szaleństwa, obsesji, którą w tekstach Bernharda nie zawsze umiem wskazać palcem, bo bardziej ją czuć niż widać i która wydaje się w pewien trudny do wyjaśnienia sposób pociągająca. Być może to ona właśnie w języku polskim wybrzmiewa bardziej niż w oryginałach i to właśnie powoduje, że obecna w narracjach Austriaka - zwłaszcza w “Bratanku” - pozycja człowieka kultury wysokiej gardzącego nie rozumiejącym go plebsem jest dla mnie do przełknięcia. Więcej: wyjątkowo w ogóle mi tu nie przeszkadza.
Tu mogłaby być jakaś pointa, ale jej nie będzie, bo chciałem jedynie w tym dość chaotycznym, blogowo luźnym wpisie dać ujście temu, co leży mi na wątrobie po czytaniu jednego z najlepszych i najdziwniejszych pisarzy jakich było mi dane poznać. Dalej nie potrafię zdiagnozować do końca, co takiego mi się w jego pisaniu aż tak bardzo podoba.
___