Nie wiem, może to jedynie moje doświadczenie, może to jedynie moja perspektywa, może to tzw. “anecdata”, ale zawsze przy okazji rozmaitych tragedii w rodzaju klęsk żywiołowych, chorób (uwzględniając również globalne zarazy śmiertelnych wirusów)czy po prostu śmierci trafiam prędzej czy później na tę samą refleksję, która wraca do mnie jak echo i każe myśleć że jesteśmy skazani na powtarzanie się historii, czasem w postaci farsy.
Zwykle widzę tę refleksję gdzieś w mediach, być może w mediach społecznościowych, czasem ktoś rzuci ją w prywatnej rozmowie.
Jest to refleksja takiej treści: jesteśmy bezradni wobec tego co nastąpiło, a co za tym idzie nie dało się temu zapobiec.
Refleksja pomocnicza, bardzo często towarzysząca tej pierwszej jest z kolei taka, że jesteśmy wszyscy tak samo bezradni wobec potęgi natury, nieważne - bogacz czy biedak, tak samo jak wszyscy jesteśmy równi wobec śmierci.
No i to jest akurat gówno prawda, bo godne odejście w ludzkich warunkach jest dla zarządu; dla pana, panie Areczku jest zdychanie na niedofinansowanej onkologii, a przy okazji warto pamiętać, że polskie szpitale do uśmierzania bólu podchodzą bardzo po chrześcijańsku, czyli w myśl zasady że cierpienie uszlachetnia.
Te refleksje o równości i o nieuchronności przypominają mi mówienie, że niezależnie od stanu konta wszyscy jesteśmy równi wobec depresji, bo przecież bogaty też może być wyprany z sensu życia i klinicznie wręcz pozbawiony życiowej radości, a taki Robin Williams, aktor hollywoodzki z sukcesami, to nawet odebrał sobie życie i teraz możemy wrzucać go na memy o tym, że jak ktoś się dużo uśmiecha, to może w środku bardzo cierpi, nigdy nie wiadomo.
No wszystko to technicznie prawda, a jednak sądzę - jako chłop leczący się od bardzo dawna, zdecydowanie już za długo, na depresję (ostatnio nawet wydaje mi się że w miarę skutecznie, ale czas pokaże) - że gdyby było mnie stać na terapię, na którą od jakiegoś już czasu nie mogę sobie pozwolić, to zwiększałoby to moje szanse na wydobrzenie i to znacząco. I dawno temu.
Czytałem kiedyś powieść “Serotonina” Michela Houellebecqa. Polecała mi ją znajoma osoba jako właśnie takie introspekcyjne studium osoby z depresją, gdzie na przestrzeni całej historii obserwujemy jak główny bohater żyje jakby coraz mniej, ten psychiczny ogieniek się w nim powoli dopala. To “w nim” musimy tutaj wyraźnie podkreślić, bo Houellbecq znowu pisze w pierwszej osobie, znowu jest to wszystko bardzo “męskie” w najbardziej negatywnym znaczeniu tego słowa i - mówiąc krótko - dość obrzydliwe.
Poszedłem jednak za namową znajomej osoby, mimo, że byłem już dość zrażony do autora po moim wcześniejszym doświadczeniu z nim. Sądziłem jednak że tym razem przeczytam coś, z czym mógłbym się zidentyfikować i ostatecznie tak było, ale tylko w niewielkim stopniu. Bo raz, że oprócz tego dostałem w zestawie wspomnianą obrzydliwość typowo houellebecquowskiego bohatera (najczęściej wierzę że jest to cecha samego Houellebecqa, aczkolwiek “Serotonina” napisana i spolszczona (przez Beatę Geppert) jest na tyle sprawnie, iż byłem ciekaw co z tą całą depresją się rozwinie, toteż starałem się sam siebie czytelniczo - zapewne zbędnie - usprawiedliwiać, dopuszczając możliwość, że może ten Houellebecq po prostu przedstawia nam takie, a nie inne cechy swojego bohatera, żebyśmy mogli je właśnie potępić albo przynajmniej ocenić we własnym zakresie, ale na dłuższą metę mam przekonanie graniczące z pewnością, że ten jego pierwszoosobowy narrator i główny bohater “Serotoniny” jest w ogromnym stopniu samym autorem) a dwa, że Michel Houellebecq opisuje tam depresję z perspektywy człowieka fantastycznie ustawionego życiowo i to nawet nie jakimś wielkim - jak się zdaje - wysiłkiem, raczej dzięki w miarę niezłemu urodzeniu oraz znalezieniu się we właściwym miejscu o właściwym czasie, wykorzystaniu takiego, a nie innego momentu w historii, takiego, a nie innego momentu na rynku pracy. Oczywiście - jego życie naznacza też ogromna tragedia, której odbioru nie umiem sobie właściwie do końca wyobrazić; to chyba nie będzie spoiler jeśli napiszę, że czytelnik dość szybko dowiaduje się o tym, że rodzice głównego bohatera popełnili wspólne samobójstwo, gdy ten był jeszcze dość młodą osobą.
Do czego jednak zmierzam? Zmierzam do tego, że opisywanie depresji z perspektywy francuskiego białasa z sukcesem zawodowym sprawiało, że w tych momentach kiedy autor - zdaje się - chciał, żebym współczuł jego bohaterowi, to ja mu co najwyżej zazdrościłem, irytując się, iż wręcz chciałbym być na jego miejscu. Och, gdybym to ja mógł pozwolić sobie na takie choćby podróżowanie po kraju bez celu z nocowaniem w hotelikach zamiast mojego stresowania się tym, czy za miesiąc będę miał za co opłacić czynsz jako Polak z depresją w Polsce, to bym w końcu raz w życiu mógł wyczilować bombę i zająć się na luzie tym, co lubię robić najbardziej, czyli bez stresu pisać, malować, robić elektroniczną muzykę, kręcić filmy i generalnie tworzyć, zamiast się zamartwiać.
Możecie nie wierzyć, ale to miał być krótszy i zdecydowanie mniej osobisty wpis o tym, że to nieprawda, że wszyscy jesteśmy równi wobec śmierci, choroby, czy klęski żywiołowej, ale w trakcie wpadła mi ta “Serotonina” jako króciutka dygresja i dalej już poszło, a po napisaniu stwierdziłem, że niech już zostanie, że to tylko luźny wpis na bloga, więc co mi tam szkodzi, pozwolę sobie na ten brak dyscypliny i chuj.
Wracając.
Bogaci też mogą być smutni, ale lepiej płakać w Porsche, czy tam włóczyć się bez celu po francuskich hotelikach w turystycznych miejscowościach niż nie mieć na rachunki i wynajem kawalerki.
I podobnie jak z równością wobec tragedii jest też z nieuchronnością tejże. Czyli w obu przypadkach gówno prawda.
Raz, że powodzie bardzo rzadko dotykają prezesów banków, czy firm deweloperskich albo polityków najwyższego krajowego szczebla. Znacznie częściej dotyczą zwyczajnych mieszkańców domów i mieszkań wziętych na kredyt.
A dwa, że można było tym powodziom - choćby w jakimś stopniu - zapobiec. Ot, choćby nie budując na terenach zalewowych. Ale przecież dlaczego miałby się marnować choćby skrawek, choćby spłachetek ziemi, na którym może zarobić bankier i deweloper? I nie mówię tutaj o tej, konkretnej powodzi, która dzieje się tu i teraz. Jak w Warszawie kilka lat temu gwałtowne burze zalały Ursynów i Stokłosy włącznie ze stacjami metra, to czy komuś tam przyszło do głowy, że może co do zasady jest nieco za dużo betonu i nieco za mało zieleni? No nie, tym bardziej że zieleń i przemyślane planowanie przestrzenne to było w PRLu, w związku z tym teraz przecież musimy wszystko robić zupełnie odwrotnie, bo jak coś było w PRLu, to znaczy że stworzył to Szatan na zgubę i sromotę Polaków.
To nie jest tak, że klęsk żywiołowych nie dało się uniknąć. Dało się, a już na pewno dało się przynajmniej w jakimś stopniu być do nich lepiej przygotowanym. I bylibyśmy do nich lepiej przygotowani, gdybyśmy nie oddawali tak wielkiej części naszego życia pod dyktando zysków deweloperów i banków, których zyski wydają się być w Polsce ważniejsze od wspólnego dobra obywateli, niezależnie od tego, która prawica jest akurat u władzy.
Tymczasem mam wrażenie, że te refleksje o nieuchronności tragedii i o równości wobec tragedii to pokłosie jakiegoś religijno-patriotyczno-kościółkowego wychowania, które każe nam postrzegać świat w kategoriach absolutnych, a siebie samych widzieć jako małe żuczki nie będące w stanie nic zmienić albo jako takie małe łódeczki z orzechowych łupinek pośrodku sztormu, zdane na łaskę i niełaskę pogody/niebios/władzy/wichrów historii.
Dopóki społeczeństwo się nie ogarnie, nie zorganizuje i nie zidentyfikuje gdzie leży jego interes, to się nic nie zmieni. Ale to nie jest tak, że nie da się niczego z tym zrobić.
PS. Tymczasem znowu pozwalamy, żeby Rafał Brzoska i jemu podobni wchodzili w rolę zbawiciela ludzkości. Teraz, w kontekście obecnej powodzi, nic już nie możemy z tym zrobić i lepiej żeby pomagał skoro ma takie możliwości, niż żeby nie pomagał, ale czy będzie to przyczynkiem do społecznej refleksji na temat filantropii, charytatywności i sprawnie działającego państwa? Pewnie też nie, być może jesteśmy skazani na Rzeczpospolitą Zrzutkową, patrz Bożenko, jeszcze tylko celebryci zaśpiewają podnoszącą na duchu piosenkę, zrobi się charytatywny rapowy challenge i znowu jakoś to będzie i znowu nie wyciągniemy żadnych wniosków (chociaż Zizek na widok powodzi napisałby już ze dwie książki o tym, że teraz to na pewno zapanuje już komunizm, ponieważ zwyczajnie nie mamy innego wyjścia, i ja trochę kocham go za to).
PPS. Ale to nie jest tak, że nie da się niczego tym zrobić.
PPPS. Dziękuję za dotarcie do końca tego zbyt chaotycznego, zbyt długiego i zbyt osobistego wpisu, to wszystko pierwotnie miało być inaczej, nie miało być w nim “Serotoniny”, tego francuskiego oblecha, ani mojej zasranej depresji i jebanej biedy, ale już trudno.
i skibidi sigma (jak to mówi pokolenie alfa)
Pisz, pisz. Zrzucenie z siebie różnych rzeczy pomaga.