Odstrzeliwanie miliarderów jest skuteczne, ale to za mało
4 grudnia na Dolnym Manhattanie stało się coś więcej niż zgon jednego CEO
Anthem Blue Cross Blue Shield nie jest największym spośród amerykańskich ubezpieczycieli zdrowotnych. Nie jest też ubezpieczycielem z największą statystyką odrzucanych wniosków od osób ubezpieczonych. W żadnej z tych statystyk nie ma startu do United Healthcare, o której mogliście słyszeć całkiem sporo od końcówki zeszłego roku.
Jednak Anthem Blue Cross Blue Shield jest interesujące z innego powodu. Ubezpieczyciel ten miał w planach ciekawą nowość, która miała być wprowadzona w Nowym Jorku, Connecticut i Missouri już od 1 lutego 2025 roku. Nowość ta - jak się zapewne domyślacie - nie miała być korzystna dla pacjentów, sporo osób wpędziłaby w długi, pewnie wiele w bezdomność, a i kogoś zapewne pozbawiłaby życia. Planowana innowacja polegać miała na ograniczeniu czasu, pod jakim ubezpieczony pacjent mógł przebywać pod narkozą opłacaną z kieszeni ubezpieczyciela.
Jeśli operacja pod pełnym znieczuleniem miałaby przekroczyć czas określony arbitralnie przez Anthem Blue Cross Blue Shield, to w najlepszym wypadku pacjent, któremu w wielu wypadkach zapewne uratowanoby w ten sposób życie, budziłby się po operacji z niemałym mankiem na koncie.
Fajnie, co?
Firma ubezpieczeniowa planując tego rodzaju nowinkę z myślą o poprawie swojego dochodu znajdowała się pod słuszną krytyką w mediach.
Żaden inny komercyjny ubezpieczyciel zdrowotny (…) nigdy nie zrobił czegoś takiego i nie wymyślił arbitralnego limitu czasowego dla usług anestezjologicznych. Operacje i inne procedury mogą trwać różną ilość czasu. Oczywiście procedury i techniki są standaryzowane, ale potrzeby pacjentów są wyjątkowe i wymagają różnej ilości czasu, opieki i uwagi, tłumaczył w mediach cytowany przez New York Times dr Donald Arnold, prezes Amerykańskiego Stowarzyszenia Anestezjologów, które to zresztą 14 listopada ostrzegało przed skutkami planowanego przez ubezpieczyciela posunięcia w oficjalnym oświadczeniu na swojej stronie internetowej.
Oczywiście, jak się zapewne domyślacie, ostrzeżenia lekarzy i pojawiające się tu i ówdzie głosy zaniepokojonych lokalnych polityków były na nic.
Był 4 grudnia, tuż przed 7 rano, kiedy zarabiający ponad 10 mln dolarów rocznie CEO United Healthcare, największego ubezpieczyciela zdrowotnego w USA, Brian Thompson, zmierzał na spotkanie akcjonariuszy, gdzie miał właśnie zdawać sprawozdanie z wyników finansowych firmy. Wyników osiąganych głównie dzięki wysokiemu współczynnikowi odrzucania roszczeń ze strony klientów. Co z kolei było wprost efektem wdrożenia AI w procedurę weryfikowania zgłoszeń - za tę innowację odpowiedzialny był sam Brian Thompson.
Medical Loss Ratio - to branżowa nazwa współczynnika określającego, jak dużo pieniędzy ubezpieczyciel przeznaczył na pokrywanie finansowania leczenia ubezpieczonych. Brian Thompson miał olbrzymie zasługi w jego obniżeniu w zarządzanej przez siebie firmie.
O 6:45 tuż pod hotelem Hilton na Dolnym Manhattanie pięćdziesięcioletniego Thompsona zaszedł od tyłu mężczyzna z plecakiem ubrany w kurtkę z kapturem. Oddał w kierunku CEO największego amerykańskiego ubezpieczyciela zdrowotnego kilka strzałów używając pistoletu z tłumikiem. Jak się później miało okazać - z pistoletu wydrukowanego na drukarce 3D. Broń zacięła się, ale napastnikowi udało się strzelić jeszcze kilka razy.
Brian Thompson padł trupem, a jego zabójca opuścił miejsce zbrodni wsiadając na rower miejski.
Dzień później, 5 grudnia, zupełnie niezwiązana z powyższym wydarzeniem inaczej niż branżą i profilem działalności firma ubezpieczeniowa Anthem Blue Cross Blue Shield wydaje oświadczenie. Mimo że nic tego nie zapowiadało, ubezpieczyciel postanawia jednak zrezygnować z kontrowersyjnego pomysłu ograniczania czasowo narkozy, za jaką miałby pokrywać koszty w imieniu swoich klientów.
Powyższy przykład pokazuje, że przemoc działa i odpowiednio wycelowana może przynosić dobre skutki. Być może nawet właśnie uratowano czyjeś życie. Okazuje się, że śmierć jednego CEO może nie tylko przynieść satysfakcję milionom ludzi na całym świecie, ale może też przynosić konkretne, wymierne korzyści. To nie jest żadna kontrowersyjna opinia. To fakt, i nie ma co się zżymać, nie ma co udawać, że jest inaczej.
A jednak już nawet mainstreamowe kino ma trudności ze sprzedawaniem masowej widowni konceptu, że oto pokonanie “głównego złego” poprzez dokonanie na nim aktu przemocy zmieni cokolwiek na dłuższą metę. Ktoś w Anthem 4 grudnia srogo się przestraszył. Być może nawet przestraszyła się sama pani Gael Koziara Boudreaux, osoba z zawodu będąca CEO różnych ubezpieczycieli zdrowotnych, w 2020 roku 10. miejsce na liście stu najbardziej wpływowych kobiet na świecie Forbesa.
Tak, myśl, że tego typu osoba przez jeden dzień miała na tyle ciepło w gaciach, że aż szybciutko zmieniła politykę kierowanej przez siebie firmy jest bardzo miło. Ale na dłuższą metę nic się nie zmieni, na dłuższą metę nie zmieniłaby nic nawet śmierć pani Koziary, tak jak i śmierć Thompsona nie zmienia za wiele poza wzrostem wydatków ubezpieczycieli medycznych na ochronę. Anthem wróci do swojego pomysłu albo wpadnie na jakiś lepszy.
Ale na szczęście ta historia pokazuje jeszcze co innego. Pokazuje ona, że ludzie rządzący światem, prezesi i politycy są skłonni do działania na rzecz mas wyłącznie wtedy, kiedy się tych mas boją. I nie, nie chodzi mi o to, żeby bali się tego, czy ktoś z nas nie wyskoczy zaraz zza rogu z okrzykiem “It’s-a me, Luigi!”.
Po pierwsze, to po prostu za mało. To punktowe działanie, które poza wspomnianą wyżej satysfakcją nie da nam zbyt wiele, nie zapewni systemowej zmiany. Może ją przyspieszyć, może ją przybliżyć, może też w dłuższej perspektywie pójść całkowicie na marne. Po drugie - ja namawiający kogokolwiek do aktów przemocy byłbym zwyczajnie mało wiarygodny; już dawno temu mój ś.p. nieodżałowany dziadek mówił mi, że mam mięśnie jak wróbla noga i wiele się nie mylił, zbyt dużo się od tamtego czasu u mnie nie zmieniło.
Chodzi po prostu o to, żeby ci wszyscy ludzie, którzy znaleźli się na szczytach władzy, bali się tego, że “masy” są ich w stanie pozbawić tej pozycji. Dotyczy to zarówno prezesów jak i polityków, ale żeby móc realnie i systemowo jakkolwiek zagrażać tym pierwszym, musimy zadbać najpierw o tych drugich. Tzn. zadbać o to, żeby nie czuli się zbyt pewnie na swoich stanowiskach.
Czy jesteśmy w stanie do tego doprowadzić?
Na pewno nie doprowadzimy do tego głosując ciągle na tych samych polityków, dając im mandat tylko za to, że akurat nie są “tymi drugimi”. Tymczasem w Polsce od ponad dwóch dekad tkwimy w zaklętym tańcu, w którym obie strony nawet nie różnią się od siebie poglądowo, to jest dosłownie jedna partia, która kiedyś pokłóciła się przy stoliku, podzieliła na dwie frakcje i wygląda na to, że jako całość ma od polskiego społeczeństwa mandat już na wieki.
Czy Donald Tusk ma powody, żeby obawiać się społeczeństwa? Czy Jarosław Kaczyński ma powody żeby obawiać się społeczeństwa? Czy Rafał Brzoska ma powody żeby obawiać się społeczeństwa? Czy Dominika Kulczyk ma powody, żeby obawiać się społeczeństwa?
Tak długo jak nie będą mieli powodów, żeby obawiać się społeczeństwa, nie będą mieli też powodów, żeby się ze społeczeństwem jakkolwiek liczyć.
Na pewno nie doprowadzimy do tego dając swoje poparcie za darmo. Jesteś obywatelką/obywatelem/osobą obywatelską i to oni, politycy, mają walczyć o ciebie, a nie ty masz walczyć dla nich (najczęściej głównie w internecie, psując sobie psychiczny dobrostan, serio, prawdopodobnie nic więcej z tego nie wynika).
Kiedy widzę, że Agnieszka Holland, którą to politycy obecnej władzy obsobaczają za jej stanowisko w sprawie kryzysu humanitarnego tak samo, jak obsobaczały ją poprzednie władze za “Zieloną Granicę”, mówi publicznie, że w wyborach prezydenckich i tak zagłosuje na kandydata KO, ale będzie jej przykro, to coś się we mnie gotuje. Tym bardziej, że taka Holland ma realny wpływ na rzesze ludzi. Mam nadzieję, że chociaż Bart Staszewski, aktywista LGBT, który z kolei już podczas prawyborów w PO poparł publicznie homofoba Sikorskiego, ma mniejsze oddziaływanie na meblowanie światopoglądu osób uprawnionych do głosowania.
Musimy zwracać uwagę na programy polityków, nie na medialną napierdalankę person medialnych.
Muszą się nas obawiać i bynajmniej nie chodzi mi o przemoc fizyczną, bo to zwyczajnie nie wystarczy, żeby cokolwiek zmienić naprawdę zmienić.
Oczywiście - jak ktoś gdzieś przypadkiem obskoczy zasłużony wpierdol, to też płakał nad tym nie będę, tak samo jak nie płaczę nad Brianem Thompsonem, który sam miał krew na rękach i tak samo jak nie płakałbym nad Władimirem Putinem, Elonem Muskiem, Joe Bidenem, Donaldem Tuskiem, Andrzejem Dudą, Hanną Gronkiewicz-Waltz, Jeffem Bezosem, czy Markiem Mossakowskim.
Tym bardziej, że przecież już dawno pękło tabu mówienia publicznie z pozytywnym zabarwieniem o czyjejś śmierci czy cierpieniu. Tylko że dotyczy to zwykle ludzi, którzy już i tak mają ciężko. Polacy z coraz większym entuzjazmem mówią o strzelaniu do uchodźców na granicy, bardzo chętnie chwytając się przy tym pretekstowych argumentów o “bezpieczeństwie państwa” i o “ochronie granicy”, które podsuwa im klasa polityczna. Izraelczycy mieli z kolei swego czasu tiktokowy trend polegający na parodiowaniu ofiar bombardowań w Gazie pod wesołą muzyczkę.
Jeśli w tej sytuacji ktoś decyduje, że w pierwszej kolejności będzie oburzał się na entuzjastyczne podchodzenie do śmierci akurat jakiegoś pacana pod krawatem na wysokim stanowisku, niszczącego i odbierającego życia innym ludziom zza swojego wygodnego biurka, to - serio - nie ze mną jest tu coś mocno nie w porządku.
Ja nigdy nie byłem przeciwnikiem przemocy absolutnie i całkowicie. Uważam, że przemoc może być zasłużona, może być pożyteczna, w sytuacjach granicznych bywa nieodzowna. Tylko nie namawiam nikogo, bo to zawsze jakieś ryzyko, którego warto być świadomym. Taką decyzję podejmuje się samodzielnie, bo i ewentualnych konsekwencji nikt za nas nie poniesie. A i ja sam raczej bym się na tego typu akty nie zdobył, bo nie mam ani kondycji, ani drukarki 3D.
Muszą się nas bać, bez tego nie będzie demokracji, tylko feudalizm.