To dosyć zabawne, że "ludowy zwrot" w opowiadaniu o historii społeczeństw oraz w popkulturze przychodzi do nas z Zachodu. Ba, on przychodzi prosto z USA. Howard Zinn musiał napisać "Ludową historię Stanów Zjednoczonych", żeby Leszczyński napisał "Ludową historię Polski", Rauszar "Bękarty pańszczyzny", Pobłocki "Chamstwo", a Kuciel-Frydryszak "Chłopki". W beletrystyce jest jeszcze "Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakubie Szeli", nagrodzone nawet Nike w 2020 roku, ale umówmy się: nagrody literackie to niszowy sport dla ludzi bez życia. Dużo więcej o społeczeństwie mówi nam to, co się ogląda, niż to, co się czyta.
A w oglądanej na dużych i małych ekranach popkulturze jesteśmy w Polsce jeszcze bardziej do tyłu z całym tym "zwrotem ludowym". Miał ów zwrot swoje momenty już nawet w głównym nurcie głównego nurtu, czyli w filmach i serialach opartych na komiksowych superherosach. W 2019 roku "Joker" Todda Philipsa okazał się być filmem opowiadającym o różnicach klasowych i rozwarstwieniu społecznym. W tym samym roku zadebiutowali na Amazon Prime "The Boys", w którym to serialu największym złem okazuje się ogromna korporacja i bezkarni milionerzy gnębiący szaraczków. Żeby nie dostrzegać w tym serialu prawdy (podanej mocno wprost, jak w "Jokerze") o naszym "tu i teraz", trzeba mieć naprawdę dużo woli i/lub wyparcia. Każd_ może sobie wybrać, czy Homelander jest bardziej Donaldem Trumpem, czy może Elonem Muskiem (ewentualnie przyszłym polskim ministrem finansów, jak dla jednego mądrali z "Gazety Wyborczej"). Kandydatów jest jeszcze paru, do wyboru, do koloru.
2019 to ogólnie był rok ludowej perspektywy: kina wyświetlały wtedy "Na noże" Riana Johnsona; film ten prezentował nam cały przekrój przez zepsutą dużymi pieniędzmi klasę próżniaczą i stojące w opozycji do niej postacie: sprawiedliwego detektywa o gołębim sercu, jowialnego staruszka i jego nieskazitelnie poczciwą opiekunkę. No i prawie bym zapomniał o oscarowym hicie prosto z Korei, czyli "Parasite" Joon-ho Bonga. Jeszcze wcześniej, w 2018 roku, było "Przepraszam, że przeszkadzam" Bootsa Rileya - najbardziej jawnie lewicująca produkcja z wymienionych przeze mnie (czego tam nie ma, z lewicowej agendy brakuje chyba jedynie nieheteronormatywności), będący właściwie "bajką dla lewaków", która autentycznie robiła mi takie ciepełko na serduszku, że opowiadałem o nim, komu się dało. No ale przy wymienionych wcześniej tytułach był to film raczej niszowy. W 2018 wystartowała także "Sukcesja", serial służący do obrzydzania ludziom najbogatszych familii na świecie.
Później był jeszcze "Biały lotos", i na pewno każdy zna lub kojarzy jeszcze jakieś inne filmowe albo serialowe historie o tym, że społeczeństwo nie jest urządzone tak, jak powinno, bogaci ludzie to bezkarni kutasiarze, a cała masa zła, być może jego większość, ma swoje źródło w rozwarstwieniu społecznym i w braku równowagi sił między wyzyskiwanymi a wyzyskującymi.
Mija zatem ponad pół dekady "ludowego zwrotu", i wreszcie będziemy mieli polską wysokobudżetową i popularną produkcję w tym nurcie w postaci serialu od Netflixa. Chichot historii jest tutaj dwupoziomowy.
Po pierwsze, co nie jest żadnym nowym spostrzeżeniem, ironia polega na tym, że wszystkie wymienione ekranowe pozycje są hitami zarabiającymi pokaźne sumy dla wielkich korporacji, takich jak Netflix czy Amazon. Ale chyba wszyscy zdążyliśmy już zauważyć, że lewicowość jest po prostu trendem, a trendy są po to, żeby je monetyzować, prawdopodobnie nie możemy z tym nic zrobić.
Ciekawsze i równie ironiczne jest jednak to, od czego zacząłem tę notkę: że ten "ludowy" trend przychodzi do nas z zasadzie prosto z USA, na skrzydłach amerykańskiej hegemonii kulturowej. Trochę smutne, że nie potrafimy sami do tego dojść, i nawet lewicowa perspektywa społeczna jest w stanie dotrzeć do Polaków dopiero wtedy, gdy zgapimy ją od naszego Wielkiego Sojusznika w pakiecie z chęcią prywatyzowania wszystkiego, łącznie z transportem publicznym i ochroną zdrowia. No ale mamy to, co mamy, nie ma co narzekać, lepiej mieć "zwrot ludowy" komercyjny i importowany niż żaden.
Ten importowany "zwrot ludowy" dla niepoznaki przebrał się w staropolskie surduty i sukmany, żebyśmy łatwiej uwierzyli, że jest rdzennie "nasz", i to chyba całkiem dobrze, bo pewnie zanim zaczniemy jechać po bogatych chłopach w garniturach, może warto rozprawić się z mitami o sarmacji, które w społeczeństwie są ciągle żywe. W Polakach wciąż drzemie potrzeba szukania powodów do narodowej dumy tam, gdzie ich nie ma, o czym świadczą nawet widziane tu i ówdzie komentarze wściekłych patriotów, że ten serial to jest na ową dumę, proszę państwa, zamach. A jak patriotów piecze dupa, to moim zdaniem zawsze spoko. A poza tym to tylko dekoracja - na pewno śmiejąc się z magnatów w surdutach da się jednocześnie śmiać z prezesów w garniturach. Udało się z peleryniarzami w “The Boys”, może (nie musi) udać się i z sarmatami w "1670".
I ja wiem, że ta "świadoma klasowo", modna ostatnio popkulturka niekoniecznie musi być korzystna, bo jest też trochę tak, że robi nam ona na tyle ciepło w serduszkach, że zagospodarowuje cały nasz jakkolwiek realny wkurw na rzeczywistość. Po obejrzeniu "Przepraszam, że przeszkadzam" po raz 2137 mogę czuć się już spełniony jako buntownik, o czym pisali wielokrotnie lepiej oczytani i wykształceni ode mnie. Ale jednak na "1670" czekam z zaciekawieniem, a ja jestem smutny i nudny i czekanie na coś z zaciekawieniem zdarza mi się raz na eon, więc możecie to sobie przetłumaczyć z żubrzego na ludzki jako coś na kształt eksplozywnej ekscytacji.
Tyle, że po obejrzeniu teasera “1670” mam w głowie coś takiego, co już wiem, że prawdopodobnie nie pozwoli mi tak po prostu tego serialu obejrzeć i bawić się zwyczajnie dobrze lub zwyczajnie źle. Coś gdzieś w nieświadomej warstwie mojego żubrzego "ja" nakazuje mi ANALIZOWAĆ. Zupełnie niepotrzebnie. Na przykład już teraz myślę o tym, czy przełamywanie czwartej ściany i mówienie wprost do kamery na modłę "The Office" (nie przepadam, ale rozumiem (chyba) fenomen), a może i "Chłopaków z baraków" (bardzo lubię) jest ok, czy nie jest ok. Albo zastanawiam się, czy jeśli śmieszy mnie jakiś żart wypowiedziany przez Bartłomieja Topę, to czy śmieszy mnie w szczery i czysty sposób, czy śmieszy mnie, bo czuję, że powinien mnie śmieszyć; a może po prostu śmieszy mnie, bo jestem zwyczajnie wyposzczony i sam fakt, że dostaję lewicową perspektywę w mainstreamowym polskim serialu sprawia, że kupuję go bez zastrzeżeń (tak jak po pierwszym, a może nawet jeszcze i po drugim sezonie kupowałem netfliksowego "Wiedźmina")?
I po to jest ta notka, bo jak już się na temat "1670" wypowiem na długo przed jego grudniową premierą, to może potem będę potrafił go po prostu obejrzeć i ocenić, czy bawiłem się dobrze czy niedobrze. Zamiast zupełnie zbędnie rozkminiać. Życzcie mi powodzenia.
Ps. Może być też tak, że teaser mnie oszukał, ludowej perspektywy będzie w tym tyle co nic, a dostaniemy zaledwie zreskinowane “The Office”. Widzicie? Znowu rozkminiam, a ja chcę tylko fajny serial, ratunkuuuuu