Wojny, wybory, wybory i wojny; przez to wszystko prawie przegapiłem, że moja kolejna pesymistyczna wizja późnokapitalistycznej dystopii w postaci cyberpunku, tyle że bez estetycznych widoczków w stylu neo-noir okazała się prawdziwa.
Kiedy Donald Trump wygrał wybory w USA, a na jego zaprzysiężeniu jedne z najważniejszych miejsc zajmowali przedstawiciele amerykańskich big techów, to można było dojść do wniosku, że robi się strasznie, śmiesznie i obscenicznie zarazem. Choćby dlatego, że amerykańskie korporacje kontrolują ponad 70% europejskiego rynku cloud computing (wg Synergy Research Group). Nie bez powodu coraz więcej aplikacji wymaga połączenia z internetem, mimo, że zwykle takie połączenie nie powinno być potrzebne. I nie jest, tzn. nie jest potrzebne nikomu poza amerykańskimi korporacjami, które chcą zbierać dane i uzależniać od siebie nie tylko pojedynczych użytkowników, ale też państwa, czy międzynarodowe instytucje.
Kiedy Elon Musk, czy Jeff Bezos gwiazdorzyli na zaprzysiężeniu nowego prezydenta USA, a amerykańskie, - nie tylko technologiczne - korporacje zaczęły zmieniać oficjalnie swoje polityki tak, żeby były bardziej zgodne z duchem MAGA, czy po prostu z konserwatyzmem, zaczęło docierać do mnie, że europejskie uzależnienie od firm z Doliny Krzemowej prędzej czy później zostanie wykorzystane jako narzędzie politycznego nacisku. Po prostu któregoś dnia szaleniec, rządzący akurat najważniejszym krajem świata, wstanie z łóżka lewą nogą, stwierdzi, że jest obrażony na Europę i że trzeba nam wyłączyć internet. Nie, że od razu urwać od internetu tak całkowicie, tak się pewnie nie da.
Ale wyobraź sobie, że z dnia na dzień tracisz możliwość śledzenia tego jak cała Polska przeprasza Krzysztofa Gonciarza. Budzisz się i nie ma Teleranka, tzn. wróć, budzisz się i nie ma YouTube’a. Nie ma twoich skrzynek na Gmailu. Nie ma Facebooka (to chyba byłby największy plus, bo twoja ciocia przestałaby rozmawiać z obrazkami wygenerowanymi przez AI). Nie ma twoich Teamsów w pracy. Nie ma twoich książek na Kindle’u. Premier Polski traci najważniejsze narzędzie kształtowania polityki swojego rządu, bo przecież przeklętego portalu społecznościowego twitter kropka com również już nie ma; jego pewnie nie ma najbardziej. Nie ma przy okazji całej masy usług, które trzymają się na tych paru amerykańskich korporacjach i bez nich przestają istnieć w sekundę, o tak: cyk i nie ma.
To jest oczywiście najbardziej barwna i skrajna wersja tej wizji (oczywiście nie oznacza to, że trzeba ją wykluczyć), ale istnieje też jej wersja bardziej realistyczna. Na tyle realistyczna, że nie jest już tylko wizją; jest rzeczywistością.
Kiedy administracja Donalda Trumpa postanowiła nałożyć sankcje na Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze m.in. za wystawienie listu gończego za zbrodniarzem wojennym, Benjaminem Netanjahu to przy okazji Microsoft wyłączył skrzynkę mailową Karima Khana, prokuratora MTK.
To nic wielkiego, pewnie nie utrudniło mu to życia jakoś specjalnie (na pewno nie bardziej, niż postępowanie wobec Khana o molestowanie podwładnej, ale to już osobny temat). Zablokowanie jednej skrzynki mailowej to przecież bzdet, pryszcz, błahostka. Bzdura, pestka, fintifluszka. Drobiazg, detal, faramuszka.
Sam bym pomyślał, że przykładam do tego zbyt wielką wagę, gdyby nie Bart Groothuis, były szef cyberbezpieczeństwa w holenderskim resorcie obrony, a obecnie europoseł, który na łamach NYT przyznawał, że kiedyś wspierał amerykańskie korporacje technologiczne, a obecnie zrewidował i zmienił swój pogląd na nie o 180 stopni, a w kontekście tematu niniejszego wpisu powiedział:
“Przypadek MTK pokazuje, że to może się dziać. To nie jest fantazja. (…) Jako Europa musimy podjąć kroki w kierunku niezależności.”
Doszedłbym do wniosku, że z powodu zablokowania jednej skrzynki mailowej histeryzuję, przesadzam, robię z igły widły. Wyolbrzymiam, przejaskrawiam, tragizuję. Tracę miarę, palę jana, fantazjuję.
Gdyby nie Satya Nadella, CEO Microsoftu, który z tego wszystkiego sam wybrał się do Holandii, by publicznie przekonywać ludzi, że ta decyzja była podjęta w konsultacji z MTK, że po niej korporacja wprowadziła w swoich regulaminach zmiany chroniące klientów przed podobnymi, związanymi z polityką INCYDENTAMI w przyszłości, że w ogóle to pracowała nad tym zmianami już dawno, a teraz akurat już weszły w życie i że możecie się, kochani Europejczycy, już czuć niezależni od amerykańskiej polityki.
W tym kontekście bardzo podoba mi się wywiad, który niedawno opublikował Business Insider Polska - z Martą Poślad, szefową Amerykańskiej Izby Handlowej.
Z wywiadu tego możemy dowiedzieć się m.in. że jak premier Polski rzucił jakiś czas temu hasło “repolonizacji gospodarki”, to Marta Poślad uważa, że ta repolonizacja będzie polegała na współpracy z USA (to, że mówimy o hasełku rzuconym przez Tuska w eter dla efektu w bieżących sondażach, to już inna kwestia).
Albo że Polska jest w USA ceniona - mówi Marta Poślad - bo jakoś specjalnie nie fika i USA jest zadowolone, ale najważniejsze, żeby nie fikać nadal, bo USA przestanie być zadowolone. A przede wszystkim, ale to absolutnie przede wszystkim, jeśli chcemy zachować dobre relacje z USA, to zapomnijmy o jakimkolwiek podatku cyfrowym (“ważne, żeby tego kursu nie zmieniać i nie wdawać się w konfrontacyjne działania”).
Marta Poślad dostrzega jednak również rysy na stosunkach polsko-amerykańskich i jest to “temat ceł”. Kto na pomysł wojny celnej wpadł i dlaczego, kto tu kogo próbuje cłami szantażować - to już Marta Poślad pomija, a prowadzący wywiad dziennikarz też specjalnie nie drąży, bo nie za to mu płacą.
A, bo zapomniałem napisać wam wcześniej. Marta Poślad zajmuje też dyrektorskie stanowisko w Google, gdzie odpowiada za polityki publiczne i relacje rządowe w Europie Środkowo-Wschodniej.
I teraz ktoś pomyśli: Wojtas, najpierw piszesz o Microsofcie, a teraz o Google, przecież to dwie osobne sprawy.
A ja na tę myśl odpowiem: no dobrze, ale konszachty Google z amerykańską polityką także istnieją i także nie są niczym nowym. Taki Eric Schmidt na przykład, był dyrektorem Google w latach 2001-2011, przy okazji pomógł w obydwu zwycięskich kampaniach Baracka Obamy, a w 2016 to już objął nawet stanowisko w jego administracji - właśnie po to, by zacieśnić i sformalizować współpracę między państwem, a korporacjami z Doliny Krzemowej.
Ale i w Polsce mamy swoje “Google w polityce w domu”, bo Minister Cyfryzacji, Krzysztof Gawkowski, nie ma żadnych oporów, żeby do ciał doradczych tworzonych przy resorcie zapraszać osoby takie jak Kamila Staryga z Google X, czy Karol Kurach z Google Brain. Ale może się czepiam i osoby te są po prostu ekspertami, a ich zatrudnienie nie ma tu żadnego znaczenia. Ciekawe, czy tak samo jest przypadku zasiadającego w Radzie ds. Cyfryzacji Michała Kanownika, byłego działacza SLD, a obecnie prezesa Związku Cyfrowa Polska, do którego należą… Amazon, Apple, Google i Meta. Tak, moi drodzy, amerykańscy cyfrowi giganci są w Polsce lepiej uzwiązkowieni od was.
We wspomnianym wyżej wywiadzie dla Business Insider Polska Marta Poślad z Google narzeka również (tutaj mówię bez ironii - raczej słusznie), że w Polsce zbyt mocno jesteśmy uzależnieni technologicznie od Chin i w tym kontekście mówi:
“Zbudowaliśmy filary naszego bezpieczeństwa – obronnego i energetycznego – w oparciu na Stanach Zjednoczonych, a mimo to nad technologią postawiliśmy znak zapytania. A przecież dziś każda branża jest branżą cyfrową. Obrona to technologia. Energia to technologia. I sama technologia stała się filarem bezpieczeństwa.”
Oczywiście jest to prawda, ale też są to słowa o tyle zabawne, że w tym miesiącu, w czerwcu 2025, armia amerykańska oficjalnie ogłosiła powstanie Detachment 201 - jednostki, do której wcieleni zostali… managerowie z Doliny Krzemowej. Shyam Sankar (Palantir), Andrew Bosworth (Meta), Kevin Weil (OpenAI) oraz Bob Mcgrew (Thinkig Machines Lab, dawniej OpenAI) zostali wcieleni do armii w stopniach oficerskich, przeszli skrócone szkolenie i pełnić mają funkcje doradcze.
Dobrego dnia!