Demokracja ale to freak fight
Demokracja neoliberalna jest systemem skompromitowanym, nie przystającym do wyzwań rzeczywistości i chyba nic nie pokazuje tego wyraźniej, niż kampanie prezydenckie w USA, szczególnie od kiedy uczestniczy w nich Donald Trump.
Jako dziecko wychowujące się w latach 90tych dorastałem w nieustannym poczuciu “końca historii”. Nie mając jeszcze zielonego pojęcia, kim jest Francis Fukuyama, uczyłem się o historii i oglądałem programy informacyjne z jakimś takim trudnym do opisania i nazwania uczuciem. Czymś jakby na kształt zawodu spowodowanego przekonaniem, że wszystko, co ważne już się wydarzyło. Wojny zostały powygrywane, systemy zostały pozmienianie, demokracje zostały wywalczone, a teraz pozostaje już tylko żyć i ewentualnie być wdzięcznym poprzednim pokoleniom, że już nie ma o co walczyć, że już można wyłącznie oglądać reklamy i konsumować zdobycze kapitalizmu nierozerwalnie związanego z demokracją, najpiękniejszym z systemów, w którym możesz być kim chcesz (więc ja akurat zostałem lekko utytym, wcześnie wyłysiałym dorosłym), a twój głos ma znaczenie.
Z tej perspektywy uważam, że należy w pewien sposób docenić fakt, że oto mimo wszystko znaleźliśmy się w takim miejscu, że możemy obserwować wybory w najważniejszej (niestety) demokracji świata, kierowani tymi samymi pobudkami, dla których ludzie są w stanie oglądać Gochę Magical wchodzącą do oktagonu przeciwko Mariannie Schreiber i jeszcze usprawiedliwiać się tym, że patopolityka - w odróżnieniu od patoMMA - ma realny wpływ na naszą przyszłość.
Przyznajcie sami przed sobą - część Was na pewno w jakimś stopniu nie może się zwyczajnie doczekać, żeby zobaczyć jak świat płonie. Chcecie obserwować jak USA znowu udowadnia, że jest największym krajem Trzeciego Świata, jak po raz kolejny przekonuje nas, że opowieści o “najfajniejszym kraju” można włożyć tam, gdzie przekonanie Elona Muska o tym, że jest “najfajniejszym gościem”.
Ja trochę tak mam, przyznaję. Mam poczucie, że świat - wciąż mocno zależny od polityki wewnętrznej USA - jest pogrążony w chaosie bardziej, niż jeszcze kilka lat temu byłbym w stanie podejrzewać i skoro już jest jak jest, to niech chociaż będzie efektownie. To źle, wiem. To jest pewnego rodzaju pogodzenie się z tym, że inna polityka nie jest możliwa (wink wink) i że lepiej już było. A może to tylko mechanizm obronny? A może to świadomy wybór, żeby się zbytnio nie przejmować, bo kortyzol jest niezdrowy i już miałem go tyle, że więcej nie chcę?
Jest coś upiornie zabawnego w tym, że oto od “końca historii” i powszechnego postrzegania USA jako najlepszego kraju na tej planecie w dwie dekady zjechaliśmy do sytuacji, w której dwóch z trzech najbogatszych ludzi tejże planety próbuje wkupić się w łaski najbardziej chaotycznego i nieprzewidywalnego polityka (tej samej planety), bo właśnie ma on szansę po raz drugi zostać najważniejszą być może głową państwa na świecie.
Przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę demokratyczną jego część. Choć z tą demokracją to też dość umowne. Bo raz, że sam system wyborczy jest w Stanach co najmniej kontrowersyjny; dwa, że starania miliarderów o wejście w łaski Trumpa uświadamia jak blisko amerykańskiej demokracji do oligarchii; a trzy, że sam Trump z Republikanami dosyć jasno zapowiadał już, że podczas swojej drugiej kadencji postara się, żeby kolejne wybory nie były już potrzebne.
Jest na swój sposób urocze, że w kraju, którego mitem założycielskim był mit “wolności” (a to już zależy czyjej, na pewno nie rdzennych mieszkańców), z którego Europa czerpała i nadal próbuje czerpać wzorce demokracji obywatelskiej(a że to obsceniczno-makabryczna forma postrzegania demokracji doskonale widać w Polsce), podatny na rosyjskie wpływy Elon Musk dosłownie rzuca w ludzi pieniędzmi, żeby głosowali na podatnego na rosyjskie wpływy Donalda Trumpa, a niemal wszystkie demokratyczne bezpieczniki zostały dawno wywalone w kosmos, doprowadzając do tego, że już za chwilę największy wpływ na losy “zachodniego świata” może mieć dwóch nie przepadających za sobą gości z syndromem zbawiciela, gdzie każdy ma potrzebę udowadniania na każdym kroku, że jest kimś o wiele lepszym niż jest w rzeczywistości, bo sami aż nazbyt uwierzyli w amerykańskie mity o kowbojach i superbohaterach.
Jakby tego było mało, kolejnym aktorem-multimiliarderem jest tu Jeff Bezos - może mniej chętnie robiący z siebie publicznie debila niż Musk, ale za to uczestniczący z nim w ich prywatnym wyścigu kosmicznym, w którym obaj zależni są od kontraktów z NASA. Wszyscy trzej (razem z Trumpem) udowadniali wielokrotnie że się wzajemnie nie poważają i Bezos wydaje się z tej trójki najbardziej przewidywalny, przynajmniej publicznie, ale gdybym był obywatelem USA, czułbym się co najmniej zaniepokojony świadomością, że wśród jego kontrahentów jest ponad 7,5 tysiąca amerykańskich agencji rządowych, z FED i CIA na czele.
Łysy od Amazona dał się ostatnio przyłapać na fałszywym, panicznym ruchu, który każe tę jego “stabilność” (na tle Muska i Trumpa) poddać w wątpliwość, kiedy to w imię “wolności słowa” i “pluralizmu” nie pozwolił redakcji należącego do niego Washington Post udzielić poparcia w wyścigu prezydenckim. Dodajmy, że WP robi to nieprzerwanie od XIX wieku i było raczej wiadomym że teraz poprze Harris, Trumpa identyfikując (słusznie) jako zagrożenie dla demokracji. No ale pan Bezos nie pozwolił, co skończyło się czymś na kształt “efektu Streisand”. Gdyby Washington Post po prostu poparł Kamalę, nikt by o tym nie mówił, a tak zrobił się wokół tego medialny szum, którego wisienką na torcie był sam Jeff Bezos, osobiście piszący w swojej własnej gazecie, że wcale, absolutnie, w żadnym wypadku nie chodzi mu o to, by po wyborach mieć szanse, że to on, a nie Elon Musk będzie mógł zaprezentować światu większą Rakietę Kosmiczną.
No nie ukrywam, towarzyszy mi pewien dyskomfort spowodowany poczuciem, że znajdziemy się za chwilę (lub ewentualnie odrobinkę później) w sytuacji, kiedy realne losy znacznej części świata będą zależne od tego, w jakim nastroju zacznie dzień garstka chłopów o mentalności trzynastolatków w krótkich gaciach.
Pojebane.