Choroba duszy polskiej
Tytuł tekstu i inspirację zawdzięczam Autorowi bloga slwstr.net, który polecam uwadze.
Tamtego ranka obudziłem się z przerażeniem. Nie pamiętałem co mi się śniło, ale musiało to być coś strasznego. Oto bowiem ze snu wyrwała mnie straszliwa, hucząca w głowie myśl, że być może brzydzę się Polską. Polską, a także polskością, językiem polskim, polactwem, Polakami, Polonią; wszystkim, co Polską choćby muśnięte i wszystkim made in Poland.
Bałem się. Czyżbym uważał Polskę i własną polskość za przyrodzoną przyczynę mojej sromoty i większości zmartwień? Czyżbym urodził się Polakiem w Polsce tak, jak rodzi się z chorobą genetyczną albo ze skrajnym ubóstwem? Albo tak jak ktoś przynależący do czarnoskórej mniejszości rodzi się ze swoją czarnością w białym społeczeństwie? Czyżbym urodził się z czymś, co mnie określa od narodzin, a co będę przeklinał do końca swoich dni, nienawidząc za to na przemian: a to samego siebie, a to samego Boga, w którego wierzył będę tylko po to, żeby mieć na kogo przelewać nienawiść za swoje polskie narodziny?
Nie, to niemożliwe - myślałem dalej, szukając w sobie zaprzeczenia i wyparcia. Przecież odebrałem polskie wychowanie i polską edukację po to właśnie, aby nigdy, przenigdy taka nienawiść się we mnie nie zalęgła. Po to przecież na apelu w szkole podstawowej śpiewałem dziarsko "Wojenko, wojenko" ubrany w strój galowy. Może nawet należałem do pocztu sztandarowego, nie pamiętam. Przecież nie jest możliwe, żebym jako dorosły człowiek zapałał przez sen heretycką nienawiścią do zdobytej krwią i blizną Ojczyzny! A jednak.
Bo jak tu nie czuć niechęci do narodu – zwłaszcza jeśli od urodzenia się do niego przynależy – który od lat miota się, walcząc nadal o swoją niepodległość niczym zamieszkujący lasy partyzant, do którego od lat nie może dotrzeć informacja o końcu wojny? Sensu w tej walce tyle, ile w walce o wolne niedziele. Co jest jeszcze bardziej ponurym żartem, gdy pomyślimy, że żyjemy w państwie, które nie przejmuje się zupełnie tym, kto musi pracować w niedzielę, a kto nie musi; kto musi harować, a nigdy nie będzie stać go na mieszkanie; kto pracuje niewiele, a zarabia krocie. Gdybyśmy tylko przejmowali się tym odrobinę bardziej, bylibyśmy narodem o wiele piękniejszym. A tak możemy się jedynie pochwalić, że jedna z bardziej antypracowniczych korporacji jest oficjalnym partnerem naszego ogromnego biało-czerwonego Stadionu Narodowego.
Jak nie czuć się co najmniej niezręcznie w swojej relacji z narodem, którego tożsamość "od zawsze" zamyka się w krwi, powstaniach, powstańczej krwi, porażkach, kompleksach i napisach na murach, mówiących nam że coś pamiętamy. A nie pamiętamy przecież zupełnie niczego i, co jeszcze gorsze, nie uczymy się na błędach. Ten naród, nieustannie, od małego, wmawia mnie i sobie samemu, że znaczy na świecie więcej, niż znaczy, a jeśli ktoś nie wierzy w tę potęgę, to znak, że należy o niej krzyczeć głośniej.
Nawet w sporcie naszym najbardziej legendarnym zwycięstwem, którego chwalebności uczono mnie od dziecka, jest przypadkowy remis; pamiętamy. Tylko nikt, poza nami samymi, nie umie tego docenić. Do wyścigu, w którym nie mamy nawet czym się ścigać, wystawiamy więc przystrojone w husarskie skrzydła ciężarówki, na których napisaliśmy: szanujcie nas!
Inaczej tupniemy nogą, a kto wie, czy nie obrazimy się na amen.
*
„Człowiek pogryzł psa” to belgijski film typu mockumentary, w którym obserwujemy pracę i życie zawodowego mordercy za pośrednictwem ekipy towarzyszących mu filmowców. Główny bohater stale próbuje imponować zarówno im, jak i widzom przed ekranem. Zgrywa profesjonalistę nawet podczas próby zabójstwa listonosza, mimo że w swojej nieporadności zabójca szybko sam zamienia się w ofiarę: zostaje przez swój cel wywrócony na ziemię. W zasadzie jedyne zabójstwa, które wychodzą mu bez większych kłopotów to te, w których cel stanowią emerytki. Co nie przeszkadza mu być z tych ofiar bardzo dumnym. Zwykle stara się to ukryć pod maską nieczułego rutyniarza, ale to jest ten rodzaj dumy, która prędzej czy później zawsze wypłynie na powierzchnię.
Ale nie tylko zawodowo Ben próbuje pokazać się z jak najlepszej strony. Oto, zobaczcie, spójrzcie i dostrzeżcie; macie do czynienia z ideałem współczesnego mężczyzny, któremu nie obca jest kultura i sztuka wysoka. Malarstwo, architektura, muzyka poważna - o tym wszystkim nasz bohater ma bardzo wiele do powiedzenia, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo widoczna jest jego nieporadność i jak bardzo jest w tym wszystkim groteskowy.
Recytuje nawet z pasją poezję swojego autorstwa, chociaż jest ona zwyczajnie grafomańska. Chwyta się jednak każdej możliwej okazji, żeby zrobić dobre wrażenie. Nawet jego życie rodzinne jest performatywne, nawet nim próbuje nam zaimponować. Kiedy jednak prezentuje przed kamerami swój szczęśliwy związek, bardzo szybko wychodzi na jaw, że jego narzeczona to tak naprawdę wynajęta prostytutka. Chyba wynajęta, bo wiele rzeczy pozostaje tu niedopowiedzianych tak, że widz nie zna do końca relacji między mordercą, a osobami, które ten przedstawia jako swoich bliskich. Ta wisząca w powietrzu niepewność staje się fundamentem niejednego ekranowego zaskoczenia, a my zaczynamy martwić się nawet o te postacie, którym na ekranie nie dzieje się żadna krzywda. Wszystko czego możemy się o nich dowiedzieć to to, że są w dziwny sposób podporządkowane głównemu bohaterowi i posłusznie grają w jego grę. Widz czuje się tu momentami jak 10-letnie dziecko z wizytą u klasowego kolegi, która to wizyta pechowo zbiegła się w czasie z powrotem do domu pijanego w sztok ojca. Niezręcznie.
Zresztą Bena w filmie "Człowiek pogryzł psa" mamy okazję widzieć również w stanie alkoholowego upojenia, a jakże. Oczywiście mocną głową również próbuje imponować. Przy stole towarzyszy mu znów ekipa filmowa, która to wprowadza widza w ten dziwaczny świat płatnego zabójcy. Wie o nim tyle, co i my, więc ich niepewność udziela się też nam. Nikt nie ma w tym wszystkim odwagi powstrzymać naszego bohatera przed doprowadzeniem się do stanu, w którym składa się pod stół i zalewa wymiocinami knajpianą podłogę. Nie wiadomo, czy Benem gardzić, czy się nad nim litować, czy jednak się go bać.
Filmowcy stają się coraz bardziej zależni od Bena, stając się (trochę nie mając wyjścia) wreszcie nie tylko jego współbiesiadnikami, ale również coraz bardziej aktywnymi pomocnikami przy kolejnych zbrodniach. Kiedy więc podnoszą zarzyganego mordercę spod stołu i pomagają mu opuścić lokal, sami nie są w dużo lepszym stanie. Na ulicy Ben przyjmuje rolę przewodnika groteskowego pochodu pijanych mężczyzn; brudny i śmierdzący, z chwiejnym krokiem, za to pewny siebie; boso, ale w ostrogach. Świat jest jego. Maszeruje, śpiewa, ma świat u stóp, on jest kinem, co zresztą chwacko wykrzykuje. Kiedy wywraca się na kupę śmieci w jakimś ciemnym zaułku… Wypadek? Jaki wypadek? On zrobił to przecież celowo, nie przerywajmy przedstawienia. Udawanie kopulacji ze stertą bliżej nieokreślonych odpadów jest w tym momencie najzabawniejszym żartem w historii świata, nawet z przyklejonym do czoła papierem toaletowym. Ben wreszcie ma publikę, wreszcie może imponować.
Brakuje mu tylko napisu #RespectMe na czole.
Kiedy widz myśli, że nic bardziej obrzydliwego się już nie wydarzy, pęka granica ostateczna. Naszemu bohaterowi puszcza wszystko, co jeszcze może mu puścić. Ale towarzyszącej mu ekipie również. W pijackiej malignie ładują się z bronią do przypadkowego mieszkania. Tam dokonują zbiorowego gwałtu na jakiejś kobiecie na kuchennym stole. Nasz zabójca, Ben, zmusza jej partnera do przyglądania się. Na koniec sam gwałci kobietę, będąc w tym najbardziej obleśnym zwierzęciem z całej wesołej gromadki, podkreślając oczywiście, że to on pokaże im, jak się to porządnie robi. On im pokaże, proszę go szanować. Proszę szanować.
Cięcie.
Poranek. Cisza. Kac i jeszcze więcej ciszy. Krew, wnętrzności, porozbijane naczynia, zdemolowana kuchnia, a w niej zwłoki dwójki niewinnych ludzi, którzy akurat mieli pecha. Dwie sztuki mięsa. Zgnębione, wyruchane i zbeszczeszczone; wykorzystane, bo ktoś próbował zdobyć czyjś szacunek.
*
Nie wiem, na którym etapie podróży bohaterów „Człowiek pogryzł psa” jesteśmy. Może wchodzimy dopiero do restauracji, a może usiedliśmy wygodnie, zaczęliśmy pić wódkę i nie ma już odwrotu. A może dopiero recytujemy grafomańskie wiersze? Nie, to chyba już mamy za sobą. Próbujemy imponować w coraz większym amoku, Polska mistrzem Polski, mamy najlepszy węgiel i najbardziej bohaterską historię, a Uber jest partnerem naszego Szpitala Narodowego! Jeszcze jedna kolejka powstańczej krwi dla wszystkich! Albo ktoś pokaże nam miejsce w szeregu, albo dojdzie w końcu do eksplozji. A może obie odpowiedzi są prawidłowe?
*
Pamiętamy. Nauczyli nas w szkole historii, więc pamiętamy. Pamiętamy, wymazując z Piłsudskiego jego socjalizm, wymazując z Baczyńskiego jego przynależność do komunistycznych organizacji, wymazując z Herlinga-Grudzińskigo fakt, że po Gułagu z jakiegoś powodu wciąż pozostał socjalistą. Pamiętamy nawet, wymazując z AK Testament Polski Walczącej - ten sam, który postuluje uspołecznienie własności wielkokapitalistycznej i zorganizowanie sprawiedliwego podziału dochodu społecznego. Wymazujemy to wszystko, bo historia musi być prosta: z krwią, Matką Boską i przegranymi powstaniami; z jednym tylko wnioskiem wyciąganym dziś: że na drzewach zamiast liści mają wisieć socjaliści. No i z ofiarami. Musimy pamiętać o ofiarach, bo dzięki temu, gdy słabsi będą chcieli wreszcie pozbyć się silniejszych, to będzie można usadzić ich na miejscach, pokazując palcem ofiary. Nie chcemy przecież kolejnych ofiar, prawda?
Tej chorobie nie umieliśmy zapobiec, a teraz nie umiemy jej wyleczyć. Możemy już tylko próbować imponować. Żyjemy w społeczeństwie zarażonych prawicowością zombie, ślepych na wszystko, co racjonalne i dobre dla jednostki. Ta - wynikająca wprost z toksycznej męskości i patriarchatu, w których zostaliśmy wychowani - choroba wciąż postępuje i ma groźne przerzuty - na internet, przestrzeń publiczną i media głównego nurtu. Z marginalnych, ale głośnych wieców przebierańców w lasach wprost w wyborcze kampanie, w których pojawiają się niemal sami kandydaci prawicowi. Wyjątek od prawicowych kandydatów stanowią kandydaci ultra prawicowi bądź faszystowscy. Objawem widocznym jak swędzące wypryski na skórze są zaś sklepy z koszulkami o nieestetycznych nadrukach mówiących, że Polska jest najlepsza oraz że wszystko, co czerwone to złe. No i że pamiętamy.
Tej chorobie można było zapobiec. Trzeba było tylko odkażać się regularnie, może wystarczyłoby mycie rąk. Zamiast ścigać się z innymi narodami w najbardziej prymitywny sposób na dumę, potęgę i długość penisa w zawodach o szacunek i w kategoriach, w których nie mamy nic do powiedzenia, można było zbudować po PRL nową polską tożsamość. Znaleźć sobie nową, własną konkurencję. Wystarczyło poszukać czegoś dobrego, może niekoniecznie tam gdzie krew, blizny i martyrologia. Dlaczego nigdy nie szczyciliśmy się tym, że Kościuszko - Polak i bohater - był jak na swoje czasy niezwykle tolerancyjny i progresywny? Taki spoko ziomek Kościuszko, patrzcie: w USA było jeszcze niewolnictwo, a nasz rodak już wtedy wierzył w równość ludzi niezależnie od koloru skóry. Dziś umiemy sprowadzić go tylko do tego, że był Wielkim Polakiem. Jedyna refleksja o nim, na jaką pokusili się nasi chorzy na prawicowość politycy w ostatnim czasie dotyczyła faktu, że ktoś zdewastował pomnik wielkiego Polaka, amen. Boże, widzisz i nie grzmisz. Znowu okazuje się, że w Polsce ważna jest głównie wybiórcza Pamięć i narodowa Tożsamość. Troska o Symbole znowu wygrywa z troską o człowieka.
Dlaczego nigdy nawet nie próbowaliśmy opowiadać światu o tym, że Joseph Conrad, gość, którego już tam poza Polską znają i cenią, wychował się tu, u nas. I że już w XIX wieku potrafił dosłownie krytykować europejski kolonializm? Tymczasem, kiedy wymienia się wielkimi, największymi literami Polskich Literatów, jego się pomija, ponieważ nie pisał po polsku, ani nie pisał o Polsce. Bo polskość musi być autoteliczna. Bo polskość to fiksacja masturbacyjna. Polak może mówić w obcym języku, ale tylko wtedy, kiedy mówi światu o Polsce. O krwi, o powstaniach, o Matce Boskiej Królowej Polski, o naszej uświęconej historii. Nie zaś o uniwersalnych wartościach, jak zwykłe poszanowanie drugiego człowieka niezależnie od jego tożsamości (tu już małą literą). Po angielsku możemy pisać wtedy, kiedy domagamy się szacunku - #RespectUs. Ale Józef Konrad Korzeniowski nie jest nasz, bo wyrzekł się Polski.
*
Byłem jeszcze smykiem, kiedy umarł Dziadek. Leżał w szpitalu, gdy widziałem go po raz ostatni. Narosła wtedy wokół niego i na nim cała góra dziwacznej aparatury, która w zasadzie żyła już za niego. Poruszała całym Dziadkiem, kiedy wtłaczała mu powietrze do płuc. Nie mogłem go pod tym wszystkim nawet dostrzec. Prawie. Jedyną częścią Dziadka, którą udało mi się zobaczyć, było zamknięte oko w szczelinie między plątaniną rur i przewodów. To wszystko sprawiało, że bałem się podejść bliżej. Czułem wtedy, że to już nie jest mój Dziadek, tylko właśnie ta plątanina rzeczy, która go wchłonęła. Niby wiedziałem, że tam pod spodem jest on. Ten sam, któremu pomagałem kiedyś ogarniać jakieś drobne rzeczy wokół jego domu na wsi i który jeszcze przed chwilą kupował mi lody Bolero w wafelku.
No i może tej Polski wcale się aż tak nie brzydzę, tylko trochę boję się akurat teraz podejść bliżej. Bo moja Polska to były bardziej te lody Bolero, niż bezduszna, aparatura udająca człowieka, ale może ona jeszcze gdzieś tam pod spodem jest.